» Blog » Rozprawy #5: pocztówka z lat psich
18-07-2014 11:31

Rozprawy #5: pocztówka z lat psich

Odsłony: 79

Rozprawy #5: pocztówka z lat psich

Czyta się także tutaj.

Poprzednio:

Łukasz Orbitowski - Szczęśliwa ziemia

Justyna Bargielska - Małe lisy

Ziemowit Szczerek - Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian

Patrycja Pustkowiak - Nocne zwierzęta

Uwaga! Notka powstawała w pochmurny dzień w ogrodzie, a zapisana zostanie (w okolicach kolejnych minut) w domu, w którym ojciec lepi pierogi. Oznacza to, że może pachnieć zarówno świeżo skoszoną (albo nawet teraz koszoną) trawą oraz nadchodzącą burzą, jak i jagodami!

Brygida Helbig – Niebko,

czyli pocztówka z lat psich

Nie wiem, czy Was to dotyczy, i wiedzieć nie będę (jeżeli powiecie, że tak – skłamiecie; jeśli zaprzeczycie – miniecie się z prawdą, więc pozostawimy problem w szrydingerowskim niedotrwaniu), ale chętnie wyspowiadam się z tego, iż nie dorastam. Odrzućcie lonty, które miały sprokurować śmiechu salwy, bo ja nie o tym, o czym Wy! Ja o tym, że nigdy nie byłem autoświadkiem tego procesu, który od lat żywi literaturę (kiedyś z Grą Endera na czele, dziś raczej z Innymi pieśniami albo i Bum!). Kiedy już podchodzę do tematu mojego dojrzewania (zakwitania! pączkowania! owocowania!), to widzę tylko skutek: siebie niemieszczącego się w granicach siebie niegdysiejszego.

Choć ciągotki diarystyczne mam drastyczne, to nie chcę nikogo skazywać na przebijanie się przez mój własny Bakakaj (czyli Pamiętnik z lat dojrzewania! Jakaż misteria w tej myśli! Jakaż perfidia w tej gierce! Sobą zdumiewam siebie! Jak w tej historyjce o żółtych bucikach). Po prostu mam zamiar zakomunikować, który to zamiar właśnie zrealizuję, że podczas gdy mełłem Niebko, doszedłem do wniosku, iż znowu urosłem. Nie przez powieść Helbig jednak dokonał się ten codzienny cud, a przez to, że mi się powieść ta podoba.

Dziecięciem będąc zachłysnąłem się dziwnością. Może to przez Harry'ego Pottera (gdzie mi z tymi chichotami!), który dla kilkulatka był odjechany jak stąd do wieczności, może przez zbyt szybko połknięty tandem Gombrowicz-Dukaj (czy też wyobraziliście sobie malucha, który zjada dwuosobowy rower?), mniejsza z tym. Długo szukałem w literaturze rzeczy niezwykłych, długo zachwycałem się wariactwem. I wciąż się zachwycam, i wciąż się nie wstydzę. Gdyby nie to, nie mógłbym pokochać Mistrza i Małgorzaty (wątek tej powieści w jakiejkolwiek dyskusji zabronionym czynię), nie poznałbym w ogóle świetnego Cyrku nocy, nie potrafiłbym docenić BiegunówImajikiHerrenvolkViriconium czy Głową w mur. Wiem, że taka wymienianka źle wpływa na zdrowie, ale zezwalam na potraktowanie tego, jako krótkiej listy polecanek, bo staram się nie wykrzykiwać tytułów podniesionego głosu niewartych.

Później wzięli się za mnie pisarze, z którymi przebywać trochę strach: Rushdie, Crowley, Orbitowski, Szostak, Dick, Dostojewski i Marquez. O tak, Dostojewski i Marquez przede wszystkim (choć gdybym miał celować w najważniejszą dla mnie książkę z dorobku wyżej wymienionych, to prawdopodobnie wyarmaciłbym w Dzieci Północy). Zrozumiałem, że coraz ważniejsza staje się dla mnie opowiadana historia. I nie chodzi o fabułę, bo przecież wszyscy najbardziej lubimy te, w których jest dużo trupów, więcej łez, jeszcze więcej krwi, ale najwięcej – cycków. Stety lub nie. Ja jako ja natomiast, nie jako my, kocham się w motywach, kocham się w mówiących wszystko scenach, kocham się w wizjach – ja jestem topososeksualny! Nieważne, czy mówimy o wątku wielopokoleniowej rodziny, która podgniwa gdzieś między liśćmi a korzeniem, czy o przerażonym rozpadającą się na atomy rzeczywistością mężczyźnie. Jeżeli mogę powieść zamknąć w jedno zdanie (albo i równoważnik; albo i!), to szczęśliwszy jestem od uderzających o ziemię kropel z chmur monsunowych.

Niebka zamknąć się nie da.

Nie dlatego, że jest to książka wieloznaczna i pełna niedopowiedzeń, nie dlatego, że jakaś szczególnie skomplikowana – po prostu skonstruowana jest tak, że jedna nitka nie prowadzi do całego swetra. Podczas lektury czułem się tak, jakbym został zasypany stosem (w rozumieniu informatycznym, bo poukładanym) widokówek od jednej (tak naprawdę dwóch) osoby. Wiecie, jakby ktoś wysyłał rok w rok – powiedzmy – kartkę, do której dołączałby swoje zdjęcie. Efekt jest taki, że poznaje się tego człowieka doskonale, powoli utożsamia się z nim, samemu się nim staje. Słusznie napisała pani Iwasiów na okładce, iż bohaterów Niebka ma się ochotę przytulić. Warto dodać jednak, że to tak, jakby tulić samego siebie, bo nie ma nic łatwiejszego (no, poza zrobieniem kurczaka z ryżem) niż znaleźć w tych postaciach fragmenty własnego jestestwa.

Gdzieś tam jest oczywiście cały sztafaż: Waldek, niegdysiejszy Willik, siłuje się z tożsamością Volksdeutscha, któremu rypnęła się kariera w Ludowym Wojsku Polskim (jeżeli myślicie, że jesteście na tyle gruboskórni, żeby mu nie współczuć albo żeby się z nim nie utożsamiać, to się przejedziecie), Basia po młodocianych latach wygnania musi szybko oduczyć się śpiewnego zaciągania, ale to wszystko są miedziaki. Problemy świata całego leżą gdzie indziej: on morduje się pracą (a nie jest pracoholikiem; Helbig udało się doskonale opisać szaloną ambicję), ona nie potrafi zapanować nad buzującym w niej stosem atomowym (terawaty energii, osobowość bardziej kaloryczna niż powiększony zestaw w amerykańskich garkuchniach). Przeszłość zostawili tam, gdzie jej miejsce (w przeszłości), ale to wcale nie czyni teraźniejszości łatwiejszą – jakaś metafizyczna miażdżyca zawsze blokuje szczęściu drogę przez żyły życia. W Niebku nie ma pustego sentymentalizmu, jest za to łyk radości i wdech bólu – tragikomedia albo raczej tragiszczęść, czyli słowo, które kiedyś znajdzie się w słownikach jako synonim naszego wiecznotrwania.

Nie mam zamiaru nikogo oszukiwać (muszę to powtarzać, bo jeśli zapomnicie, że tak mówiłem, to odkryjecie moje prawdziwe zamiary), dlatego głośno powiem: powieść Brygidy Helbig nie jest powieścią idealną. O nie! Tak jak zgadzałem się z panią Iwasiów, co do bohaterów, tak protestuję przeciwko „zdaniom w ustach obracanym” – takich tutaj nie ma! Takich tutaj nie uświadczymy! Pióro autorki jest lekkie i przystępne, ale nie da się ukryć, że w porównaniu ze Szczerekiem czy Bargielską wygląda na trochę wypłowiałe, nadłamane, zbyt długo odcięte od kałamarza. W dodatku podczas lektury od pierwszej deski do ostatniej miałem ochotę chwycić za hebel i przypudrować (ot, rzemieślnik – strugiem makeup będzie robił) wątek spisującej wspomnienia Marzeny. Nie wiem, po co znalazł się w tej powieści, nie rozumiem i to nie dlatego, że nie chcę – fermentuje we mnie myśl o nim, ale wszystko zapowiada słabego sikacza. Po co mi jakaś rozchwiana kobieta, kiedy tylko przytrzymuje wibrujące we mnie struny współczucia? Po krótkim zastanowieniu: niepotrzebna.

Niebko ponownie rozpędziło proces, który mniej więcej ostatnio zauważyłem podczas lektury Gestów Karpowicza, Domu pod Lutnią Orłosia, Nagiego sadu Myśliwskiego i Korekt Franzena czy opowiadań Munro – proces zakochiwania się w żywotach zwykłych, podobnych do ludzi ludzi. I choć czasami, kiedy myślę o powieści Helbig, nie wiem, czy nie dałem się tylko zaślepić blaskom uformowanego na kształt pereł plastiku, to z pewnością po tej lekturze stałem się troszeczkę innym czytelnikiem (odchylenie nie w stopniach czy minutach liczone, ale w milionowych sekundy wciąż pozostaje odchyleniem). A chyba o to w tym wszystkim chodzi, co?

2
Notka polecana przez: lemon, Scobin
Poleć innym tę notkę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.